Słońce już zaszło. Właściwie dlaczego znowu to się dzieje? Z siłą odchyliła głowę do tyłu waląc w ścianę. Nie ma siły. Jutro sobota. Dzisiaj piątek. Wieczór. Pewne rzeczy nie podlegają dyskusji i z pewnością nikt nie zaprzeczy, no na przykład, że ona na pewno wracała dziś ze szkoły żywszym krokiem, nie zjadła obiadu, żeby zachować trupią szczupłość. Potem wzięła długą kąpiel, pomalowała paznokcie i zapaliła ostrożnie papierosa, tak, żeby nie rozmazać lakieru. Ach, nie, przepraszam. Rzuciła. Ciekawe, czy wytrzymała. Nie wyobrażacie sobie jak bardzo ten widok ściskał jej serce. Uderzyła głową jeszcze cztery razy i z bezsilności osunęła się i położyła na plecach na wąskim parapecie. Zaczęła jednak spadać połową ciała, więc zeszła i spojrzała jeszcze raz w mieniące się kolorami niebo. Nie boli. Nie boli. Nie boli. Mantra w jej głowie właściwie już nie działała. Jednak była jedynym znajomym jej lekarstwem. Nieskutecznym, ale lekarstwem, które mimo iż nie działało, dawało jej jednak jakąś swojego rodzaju nadzieję, albo może złudzenie, że jest dobrze. Wyleczę się w końcu. Kiedyś.
Znajomy zapach dobiegał z kuchni, kiedy zeszła na dół. Mama zrobiła jajecznicę i herbatę. Szczypiorek pokrojony na desce pachniał jak wiosna, a zapachu tego nie czuła od ponad pół roku. A więc tak, zaczyna się. Szczypiorek, świeży ogórek, pomidor, za chwilę wszystko wybuchnie, zakwitnie, wstanie i ożywi się. Oszaleją zwierzęta, a najbardziej gatunek homo sapiens. Zwariują na punkcie siebie nawzajem.
Usiadła przy stole gapiąc się w ten szczypiorek i poczuła falę zawodu nad samą sobą. Przecież miałam zdążyć! Pochorować przez jesień, ewentualnie pochorować przez zimę, a potem zbudzić się razem z przebiśniegami i żonkilami. Ale jak można się zbudzić, jeśli się nie śpi. Jeśli się nie sypia, tylko wraca co nocy. Podróżuje w te same miejsca i okłamuje siebie.
Jest zgniłym badylem, który nie przezimował. I na pewno nie obudzi się na wiosnę. Nie będzie też żadnych pąków, żadnych owoców. Nie będzie lata i czerwcowych wariacji.